Rozdział 1 (nowa wersja)

Wysunęłam się z przedziału, obładowana niczym wół - na ramieniu zwisała ciężka torba sportowa, w prawej dłoni trzymałam rączkę od walizki podróżnej a w drugiej klatkę z psem. Jęknęłam cicho, czując ból w lędźwiach, gdy ruszyłam do wyjścia, powoli i niezgrabnie. Przechodząc przez korytarz, przypadkowo szturchałam bagażami innych podróżników, ale nie reagowałam na ich wściekłe spojrzenia i dokuczliwe uwagi - chciałam już po prostu wyjść z klaustrofobicznego pociągu. Z westchnięciem ulgi wydostałam się przez przesuwne drzwi na peron, rozglądając się wokół, co, tak na dobrą sprawę, nie trwało zbyt długo z powodu dwudziestu pięciu kilogramów niecierpliwości w lewej ręce. Zaśmiałam się lekko i postawiłam klatkę podróżną na ziemi, po czym wyciągnęłam z torby smycz i obrożę. Z dna transportu dla mojego zwierzaka dobiegł donośny, nieznoszący sprzeciwu szczek. Prychnęłam lekko i otworzyłam klatkę, kucając przy radosnym psie. Nadia jeszcze raz kłapnęła pyskiem, po czym skoczyła na mnie i zaczęła lizać mnie bezlitośnie po twarzy, uniemożliwiając mi założenie jej smyczy. 
- No już, już, uspokój się! - burknęłam, próbując zatrzymać kupkę szczęścia, jakim stał się mój zwierzak. W rezultacie moje słowa jednak nie za dużo pomogły, gdyż już po paru sekundach leżałam na ziemi, przygnieciona ciężarem radości, rozsypując wszędzie wokół swoje bagaże. 
- Potrzebujesz pomocy? - usłyszałam nad sobą pogardliwie rozbawiony głos. Próbując odciągnąć psi łeb od mojej twarzy, spojrzałam na osobę, która się odezwała i napotkałam błękitne tęczówki należące do niesamowicie pięknej dziewczyny. - I czego się tak gapisz? Co, nie poznajesz mnie? -  dodała, podchodząc do mnie bliżej i kucając przy moim psie. Nadia zatrzymała atak na moją twarz i spojrzała niespokojnie na nasze towarzystwo. - No już, maleńkie. - mruknęła, głaszcząc zwierze za uchem. Zwierzak poruszył radośnie ogonem, a nieznajoma rzuciła na mnie ponownie kpiąco-rozbawione spojrzenie i sięgnęła ręką, wyciągając mi z dłoni smycz i obrożę. Założyła całość mojemu psiakowi, po czym wstała i ponownie obdarzyła mnie kpiącym spojrzeniem. Co z nią jest nie tak? - Co, mowę Ci odebrało? Ja wiem, że jestem olśniewająco piękna, ale nie łudź się, nie jestem lesbijką - prychnęła, podając mi rękę. Byłam skołowana jak diabli, gdy wpatrywałam się w nieznajomą z tępym wyrazem twarzy. Otrząsnęłam się szybko, przyjmując podaną rękę, jednak dalej nie mogłam skontaktować z kim rozmawiam. Głos brzmiał całkiem znajomo, ta twarz, jak się przyjrzeć, również sugerowała, że gdzieś już tę dziewczynę widziałam, ale bardzo dawno temu...
- O japierdole, Weronika? - spytałam z niedowierzaniem, gdy nagłe olśnienie spłynęło na jałową ziemię mojego umysłu. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, tym razem zupełnie radośnie,  i skinęła delikatnie głową. Wyszczerzyłam się lekko, po czym postanowiłam się lekko odegrać za jej impertynenckie przytyki - Nie dziwota, że Cię nie poznałam, gdzie Twoje słodkie, krzywe ząbki? Albo gdzie kolorowy gips po wywrotce z Paraboli? Pamiętam to, jakby to było wczoraj, to była cudowna i efektowna gleba, trzeba Ci to przyznać. Stęp jest naprawdę niebezpieczny - uśmiechnęłam się, podpierając się o bok. Dziewczyna w odpowiedzi posłała mi zimne spojrzenie i złożyła ręce na piersi, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem od stóp do głów.
- Przynajmniej ja nie wspinałam się po drzewach jak małpa, Leno - prychnęła. Spojrzałam na nią z uśmiechem, lustrując jej zezłoszczoną posturę. Nadia ruszyła lekko ogonem, wpatrując się w nas niespokojnie. - Lemurze, Ty stara wariatko, tęskniłam za Tobą! -Weronika zbliżyła się do mnie jednym krokiem, po czym ponownie się wyszczerzyła i zgarnęła mnie do wielkiego, niedźwiedziego uścisku. Zaśmiałam się głośno, ku uciesze Nadii, i również objęłam moją, nomen omen, kuzynkę.
- Powiedziałabym to samo, Nika, ale bardziej brakowało mi Twojego ciętego języka, niż samej siebie - prychnęłam do jej ucha, śmiejąc się pod nosem. Dziewczyna odsunęła się ode mnie i dała mi zaczepnego kuksańca w bok, po czym podała mi smycz psa i zgarnęła klatkę podróżną, ruszając przed siebie.
- Chodź, Lena, musisz kogoś poznać - rzuciła przez ramię, idąc przede mną. Spojrzałam na nią z wielkim pytajnikiem na twarzy, zastanawiając się, co też może chodzić po głowie tej blond wywłoce . Miałam zamiar się spytać o to,  ale dziewczyna zacmokała tylko, kierując się po parkingu w stronę czarnego rovera, zupełnie nie reagując na moje zaczepki i próby wyciągnięcia z niej informacji.
- Milczę jak grób. - Powiedziała, siadając  na miejscu kierowcy po zapakowaniu moich bagaży do bagażnika. To całkiem ciekawe, bo z tego, co pamiętałam, Wera była w dzieciństwie pierwsza w kolejce do rozpowiadania tajemnic na prawo i lewo. Otaksowałam ją wzrokiem, gdy ta była skoncentrowana na drodze, i postanowiłam odpuścić temat.
- No cóż, skoro nie chcesz zdradzić tego, to chociaż powiedz, jak daleko jest do stajni? - mruknęłam zrezygnowana, wygodniej zatapiając się w fotelu. Blondynka rzuciła na mnie krótkie spojrzenie, po czym ponownie wlepiła wzrok w jezdnie.
- Jakieś dziesięć, może piętnaście minut - odpowiedziała, poprawiając chwyt na kierownicy. - Powinnaś się cieszyć, że przyjechałaś w godzinach wieczornych, a nie szczytu, bo wtedy musiałabyś czekać koło godziny na niespodziankę. - Uśmiechnęła się, a ja tylko przekręciłam oczami. Oh, naprawdę nie cierpiałam żyć w niewiedzy, tym bardziej niespodzianek, od młokosa, i ona doskonale o tym wiedziała. Pokręciłam lekko głową i odwróciłam się do tylnego siedzenia, gdzie leżał mój psiak, smacznie śpiąc i pochrapując. Westchnęłam cierpiętniczo, spoglądając na zegarek na tablicy rozdzielczej. 17:14. Za około piętnaście minut zacznie się moje nowe życie.
Spojrzałam jeszcze raz na psa, potem na Weronikę, wciąż skupioną na drodze, aż w końcu zapatrzyłam się za okno, na zachodzące powoli słońce. Piętnaście minut.
---
- Dziesięć, piętnaście minut. Dziesięć, piętnaście minut! - burknęłam wkurzona, wysiadając na żwir. Na dworze była już totalna ciemnica, chłodny wiatr przelatywał pomiędzy koronami drzew i omiatał moje ciało, przyprawiając je o gęsią skórkę. - Kto Cię uczył obsługiwać zegarek, kobieto?! - warknęłam ponownie, idąc w stronę bagażnika. Było grubo po osiemnastej, a wredny uśmiech na twarzy mojej kuzynki sugerował mi, że to wcale nie był przypadek, cała ta długa jazda.
- Lena! Weronika! - usłyszałam męski krzyk, gdy wyciągałam z bagażnika swoje torby. Odwróciłam się na pięcie, rzucając Nice chłodne spojrzenie, po czym  posłałam wujkowi uśmiech. - Jak dobrze Cię widzieć! - usłyszałam, zanim zostałam zamknięta w niedźwiedzim uścisku.
Wujek Marcel, odkąd tylko sięgam pamięcią, zawsze taki był - sympatyczny, miły i otwarty na ludzi. Naprawdę nie wiem, skąd w Weronice rozwinął się taki kurwik.
- Niech Ci się przyjrzę - rzucił, wyciągając mnie przed siebie na długość swoich ramion - Dobry Boże, jak Ty wyrosłaś, Lemurze! - mruknął, podejrzanie chwiejnym głosem. Uśmiechnęłam się i objęłam go jeszcze raz.
- Cześć, wujku - rzuciłam, po czym odeszłam od niego by wypuścić psa. W międzyczasie wujek Marcel podszedł do Weroniki, która przyglądała się naszemu przywitaniu jakby była w cyrku.
- Dlaczego tak długo jechałyście? - dosłyszałam jego głos. Wykręciłam oczami, wiedząc, co zaraz powie moja pożal się Boże kuzynka.
- Zabrałam Lenę na wycieczkę krajoznawczą, dlatego dziesięć minut zmieniło się w półtorej godziny. - Rzuciłam okiem w stronę blondynki, która uśmiechała się szeroko do swojego ojca z maślatymi oczami. Wujek Marcel westchnął i poklepał ją po ramionach - zawsze wiedział kiedy coś kręciła.
-Lena, skarbie, chodź na chwilkę ze mną. - Usłyszałam, gdy wyciągałam z bagażnika swoje rzeczy. Odwróciłam się na pięcie w stronę głosu, unosząc sugestywnie brew, gestem ruszając bagażami w dłoniach. Westchnęłam i odstawiłam wszystko, ruszając za wujek w stronę stajni. Weronika uśmiechnęła się, ponownie szczerze, i ruszyła za mną.
- Pamiętasz Honolulu? Tę klacz, na której uwielbiałaś jeździć? - zagadnął, odsuwając drzwi od budynku. Od razu usłyszałam ciche rżenie, sygnalizujące spokojny sen wierzchowców, oraz poczułam ten cudowny zapach stricte związany z końmi. Odetchnęłam lekko i skinęłam głową, czując lekkie ukłucie w sercu. - Nam też było ciężko ją pożegnać. - Powiedział, odwracając się do mnie i posyłając mi smutny uśmiech. Ponownie lekko skinęłam głową, czując gulę w gardle. - Ale chciałbym Ci kogoś przedstawić - dodał, zatrzymując się nagle przy jednym z boksów. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc o co może chodzić, po czym spojrzałam w stronę boksu. Westchnęłam cicho z zachwytu, podziwiając muskularnego, karego wierzchowca, którego oczy spoglądały ze spokojem w moje. Wyciągnęłam rękę i podsunęłam mu ją pod chrapy, chichocząc lekko gdy wałach dmuchnął mi w nią ciepłym powietrzem. Spojrzałam na wujka, który uśmiechał się szeroko, patrząc na nas. - Honolulu się oźrebiła. Ten tutaj ma cztery lata, do tego ma już właściciela. - dodał. Uśmiechnęłam się lekko.
- Szczęściarz z niego. - Stwierdziłam, dotykając karej sierści konia. Wujek uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym pogrzebał w kieszeniach i wyciągnął coś z nich.
- Właściwie, to z niej. - Odpowiedział, wyciągając papier w moją stronę. Zmarszczyła brwi, gdy zobaczyłam opis wierzchowca, na którym wciąż trzymałam rękę, a na dole grubym drukiem napis "Właściciel: Lena Nałęcz". Wstrzymałam oddech i spojrzałam na wujka z niedowierzaniem.- Leno, poznaj Hadesa, Twojego własnego konia. - zakończył.
---
W końcu zrezygnowałam z dzikiego Hadesa. Bo mogę.
Wybaczcie ale nie umiem pisać, nie pisałam od dobrych trzech lat i muszę ponownie się tego nauczyć - mino to się staram okej. I hej, idę się uczyć mechaniki, pozdrawiam wszystkich i kocham mocno

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Prolog (nowa wersja)

Cześć